No to może taka jedna historyjka z karbidem
Mamy lata 50 może 60 XX wieku. Pewien ogrodnik amator nazwijmy go Janek wchodząc do swojego ogrodu zauważył pełno kopców między grządkami i drzewkami. Z leksza się wkurzył, ale nie miał pomysłu co zrobić.
Nadeszła godzina 6 rano zadzwonił dzwonek i nasz bohater siedząc w klatce pokonuje kolejne metry szybu kopalni by w końcu znaleźć się na miejscu pracy. Po kilku godzinach harówki siada na kamieniu, wyciąga kanapkę i zaczyna rozmyślać co by tu zrobić z tą wredną, czarną, futrzastą bestią. Janek zaczepia wzrok na wiadrze leżącym niedaleko. Czyta etykietę: "KARBID". Nie wiele sie zastanawiając łapie kawałek folii i zawija kilka kamyków karbidu wkładając je do kieszeni.
Przychodzi do domu bardzo zmęczony, lecz postanawia jeszcze dzisiaj policzyć się z kretem. Odkopuje kilka kopców, wkłada po kawałku karbidu i zasypuje. Dumny z siebie idzie się zdrzemnąć.
Wstaje rano następnego dnia, czyli w sobotę, wygląda przez okno i.... ani jednego nowego kopca. Myśli sobie - problem z głowy. Chwilę później przychodzi do niego Andrzej - kolega z pracy. Siadają na ławeczce, Janek chwali się kumplowi jak pozbył się kreta, rozmawiają o dupie Maryni i narzekają na swoje żony. Andrzej jako nałogowy palacz wyciąga fajki zapala jedną i rozmowa ciągnie się dalej, do czasu gdy żarzący się pet ląduje centralnie na kopcu wykopanym przez kreta.... w całej okolicy słychać wielki huk i głośne O KU*WWAAA
Morał z tego płynie taki: choć karbid skuteczny to niebezpieczny.
Ogólny zarys historii jest prawdziwy, choć część część szczegółów jest zmyślona na potrzeby opowiadania